martedì 12 maggio 2015

Mam dość zatykania nosa




Był rok 1990. Uczęszczałem wtedy do Liceum Plastycznego w Łodzi. Pewnego jesiennego dnia wszedł do klasy nasz polonista, świętej pamięci prof. Stefan Izdebski i oświadczył, że zamiast lekcji języka polskiego zrobi nam dziś lekcję wychowania demokratycznego. Zaczął: "Nie jest w moim obyczaju agitować nikogo do głosowania, ani tym bardziej sugerować, na którego kandydata należy oddać głos. Tym razem jednak powiem wam co macie zrobić: "Zatkajcie nosy i idźcie głosować przeciwko Tymińskiemu!". Potem mój profesor, któremu zawdzięczam bardzo wiele, gdyż był niezwykłą postacią, zrobił nam 45 minutowy wykład na temat praw i obowiązków obywatela, wolnej Polski, III Rzeczypospolitej, znaczenia jakie mają te pierwsze wolne wybory i wagi naszych decyzji politycznych dla kraju. Lekcję tę pamiętam do dziś.
Było to już po pierwszej turze wyborów, w której niespodziewanie  Stan Tymiński wygrał z Tadeuszem Mazowieckim i Włodzimierzem Cimoszewiczem. Polski imigrant, który najpierw wylądował w Szwecji, potem w Peru, a w końcu w Kanadzie, stając się bogatym biznesmenem i politykiem, był "kandydatem znikąd". Dosłownie "spadł z nieba" i uzyskał w I turze 3 797 605 głosów (23,10%). Przedstawiał się jako jedyny "człowiek spoza układu" i stanowił rzeczywiście realną alternatywę dla tego co w Polsce się działo i co już poznaliśmy. Już wtedy "Stan" nosił przy sobie "czarną teczkę", w której niby miał dokumenty kompromitujące Wałęsę, ale nigdy ich nie ujawnił. Od niego zaczęło się to całe, niezwykle niskie i haniebne, zamiłowanie polskich polityków do "teczek" i "haków" oraz do wykorzystywania tej wulgarnej metody w walce politycznej przeciwko kontrkandydatom, aby ukryć własne braki i brak rozsądnego programu politycznego.
Miałam wtedy 18 lat. Te pierwsze wolne wybory prezydenckie w Polsce to były moje pierwsze wybory. W pierwszej turze głosowałam na Mazowieckiego i nie miałam zamiaru głosować już w drugiej. Po lekcji profesora Izdebskiego zatkałam jednak nos i zagłosowałam na Wałesę. Dnia 9 grudnia 1990 r. Lech Wałęsa otrzymał  10 622 696 głosów. Oddało na niego głos 74,25% wyborców (w pierwszej turze - 39,11%). W tamtych wyborach prezydenckich wzięło udział 60,63% Polaków uprawnionych do głosowania.

Jeszcze dwa razy zatykałam nos

Nigdy nie ukrywałam moich lewicowych poglądów, które ukształtowały się w Polsce postkomunistycznej i nie mam zamiaru ich zmieniać. Nie ukrywam, że zawsze należałam do twardego elektoratu lewicy – tzw. „betonu”. W 1995 roku głosowałam więc zgodnie z moimi przekonaniami politycznymi na Aleksandra Kwaśniewskiego, zarówno w pierwszej i drugiej turze, gdy mierzył się z Wałęsą walczącym o reelekcję. W pierwszej turze „Kwach” uzyskał
6 275 670 głosów (35,11%), a w drugiej 9 704 439 głosów (51,72%). Wybory prezydenckie w 1995 r. cieszyły się najwyższą frekwencją w historii współczesnej demokratycznej Polski – wzięło w niej udział aż 64,7% uprawnionych do głosowania.
W 2000 na prezydenta głosowało 62,12% Polaków posiadających bierne prawo wyborcze. Kwaśniewski wygrał już w pierwszej turze uzyskując 9 485 224 głosów. Otrzymał 53,90% poparcia wyborczego. Choć Kwaśniewskiemu można wiele zarzucić – wygląda jednak na to, że jak do tej pory był on najlepszym i najpoważniejszym Prezydentem III RP.
W 2005 roku, kiedy to Polakom za granicą przyznano prawo głosowania również w drugiej turze – w pierwszej skreśliłam krzyżyk przy nazwisku Marka Borowskiego, gdyż Włodzimierz Cimoszewicz się wycofał (kandydat lewicy uzyskał wtedy 1544 642 głosy – czyli 10,33% i uplasował się na czwartym miejscu po Andrzeju Lepperze). Poszłam na drugą głosować przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu. Zatkałam nos i postawiłam krzyżyk przy nazwisku Donalda Tuska. Nie pomogło – wybory wygrał Lech. Uzyskał w drugiej turze 8 257 468 głosów (54,04% poparcia wyborczego). Do urn poszło wtedy 49,74% Polaków uprawnionych do głosowania. Również i w tamtych wyborach pojawili się kandydaci antysystemowi – Andrzej Lepper, Leszek Bubel i nieoceniony, zawsze obecny Jan Korwin-Mikke, których prawdziwym zadaniem jest wspieranie systemu i zmuszanie Polaków do głosowania z zatkniętym nosem. Lepper zgarnął 15,11% (2 259 094 głosów). Korwin-Mikke cieniutkie 1,43% (214 116 głosów).
Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu nie było dane pokazać na drodze reelekcji jak rzeczywiście Polacy oceniali go jako głowę Państwa. Może statystyki wyborcze zapracowałyby na plus. Jak dobrze wiemy – zginął pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r., wraz z innymi 95 osobami. Wśród  nich był również wicemarszałek Sejmu III RP Jerzy Szmajdziński - jego poważny lewicowy konkurent w nadchodzących wyborach.
W 2010 r., znowu przekonano mnie, że jedynym słusznym wyjściem jest zatkać nos i głosować przeciw. W pierwszej turze postawiłam krzyżyk zgodnie z lewicowym sumieniem przy nazwisku Grzegorza Napieralskiego (choć nie byłam do tego całkowicie przekonana). Uzyskał on bardzo dobry wynik jak na kandydata lewicy – 13,59%, zajmując trzecią pozycję. Głosowało na niego 2 299 870 osób. Kandydaci antysystemowi nie odegrali w tamtych, kluczowych wyborach żadnej roli – Lepper poleciał na łeb i szyję, choć Korwin-Mikke podwoił swój elektorat.
W niedzielę 4 lipca zatkałam nos i poszłam do Ambasady RP w Rzymie na drugą turę wyborów. Postawiłam krzyżyk przy nazwisku Komorowskiego, choć był to w praktyce głos przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. Bronisław Komorowski uzyskał wtedy 8 933 887 głosów (53,01%). Frekwencja wyborcza wyniosła 54,94%.
Podsumowując statystyki – aktualna głowa Państwa szacuje się dopiero na trzecim miejscu po Wałęsie i Kwaśniewskim w klasyfikacji popularności wyborczej. Wyprzeda Kaczyńskiego jedynie o pół miliona głosów z kawałkiem (wśród nich i mój – z zatkniętym nosem). To trochę mało aby liczyć na reelekcję bazując jedynie na strachu przed większym złem nieswojego elektoratu…

Nie zatykajcie nosa – głosujcie lub nie głosujcie zgodnie z waszym wyborczym sumieniem

Lekcję demokracji profesora Izdebskiego pamiętam do dziś, choć upłynęło już 25 lat. Więc w tym roku, 10 maja 2015 poszłam na spacer, a potem usiadłam w fotelu by poczytać książkę. Nie zarejestrowałam się na liście Polaków głosujących za granicą, skazując się w ten sposób na niemożność głosowania w drugiej, rozstrzygającej turze. Nie głosować, nie skorzystać po raz pierwszy w życiu z przysługującego mi prawa wyborczego – była to decyzja trudna i bolesna. Przez tydzień zastanawiałam się czy wybrać udział w wyborach, czy poczucie godności wyborcy… Wygrała w końcu godność. Nie poszłam wrzucić nawet białej kartki do urny, ani zagłosować na Sarnę z krzesłem na głowie. Miałam już dość zatykania nosa…
Nie ja sama…W pierwszej turze tegorocznych wyborów prezydenckich do urn poszło zaledwie 48,96% Polaków uprawnionych do głosowania. Najniższa frekwencja wyborcza w historii 25-lecia wolnej Polski pokazuje gdzie i jak głęboko wyborcy mają aktualną politykę, bo polityka ma ich od dawna w tym samym miejscu.
Wyniki już poznaliśmy i nie powinny być one aż tak wielkim zaskoczeniem.
Andrzej Duda (PiS) - 34,76 proc., Bronisław Komorowski (z poparciem PO) - 33,77 proc., Paweł Kukiz - 20,80 proc., Janusz Korwin-Mikke (KORWiN) - 3,26 proc., Magdalena Ogórek (z poparciem SLD) - 2,38 proc., Adam Jarubas (PSL) - 1,60 proc., Janusz Palikot (Twój Ruch) - 1,42 proc., Grzegorz Braun - 0,83 proc., Marian Kowalski (Ruch Narodowy) - 0,52 proc., Jacek Wilk (Kongres Nowej Prawicy) - 0,46 proc., Paweł Tanajno (Demokracja Bezpośrednia) - 0,20 procent. Podzielcie teraz te procenty na pół, bo tyle poparcia społecznego rzeczywiście uzyskali kandydaci… Moim zdaniem zbyt mało jak na prezydenta wszystkich Polaków.
Od kilku dni znowu słyszę tę samą piosenkę, która w poprzednich wyborach kazała mi zatknąć nos i iść głosować przeciw komuś. Wybrać mniejsze zło. Ratować Polskę z rąk ludzi nieodpowiedzialnych… itd., itp.
Powiem wam jedno – w tej polskiej polityce już tak śmierdzi stagnacją, arogancją i stęchlizną moralną, że nie da się dłużej zatykać nosa. Po 25 latach trzeba wreszcie to wszystko przewietrzyć…

Agnieszka Zakrzewicz

domenica 26 ottobre 2014

Ofiary numer 288 i 289




Kobietę znalazł nurek. Była pod pokładem zdezelowanej łodzi rybackiej, która poszła na dno u brzegów Lampedusy.
Urodziło się, gdy matka umierała, tylko po to, aby też umrzeć. Jeżeli wydało z siebie pierwszy krzyk, to wraz z nim przyszła śmierć, gdy woda dostała się do płuc. Zginęli razem, choć może nie w tym samym momencie, uwięzieni wraz z innymi imigrantami pod pokładem łodzi, która zatonęła 3 października 2013 r. tuż przy brzegach Lampedusy. Była to jedna z największych tragedii „śródziemnomorskiego holocaustu”. Matka miała niespełna 20 lat, jej dziecko zaledwie 7 miesięcy. Byli połączeni pępowiną, gdy ich znaleziono. Pochowano ich razem w jednej dużej brązowej trumnie, nadając im numer „288” i „289”. Nic więcej o nich nie wiemy.

Tragedia, od której Europa wciąż odwraca oczy

O tragediach ludzi, których pochłonęło Morze Śródziemne, piszę już od ponad czternastu lat. Nic się przez ten czas nie zmieniło. Przybyło tylko ofiar. Na przestrzeni lat 2000–2013 zginęło co najmniej ponad 23 tys. migrantów, którzy próbowali dostać się do Europy nielegalnie, morzem lub ziemią. To dwa razy więcej niż liczba, którą podaje się oficjalnie – a i tak zaniżona. Tragedia rozmiaru konfliktu zbrojnego – zresztą migranci szturmujący Europę uciekają najczęściej przed wojnami toczącymi się w ich kraju; imigracja jest dla nich osobistą wojną o przetrwanie.

Dane te udało się wreszcie zebrać w sierpniu 2013 roku dzięki projektowi „Migrants Files” –  dziennikarze kilku europejskich gazet podliczyli skrupulatnie ofiary. Informacje są jednak nadal niekompletne. Na mapie, którą można obejrzeć, czerwone kręgi wskazują miejsca największych tragedii. Morze Śródziemne, Cieśnina Gibraltarska i Ocean Atlantycki u wybrzeży Maroko, Sahary Zachodniej i Mauretanii jawią się niczym wielki cmentarz. W ciągu ostatnich czternastu lat przynajmniej 8 tys. osób zginęło w Cieśninie Sycylijskiej, która stanowi dziś jedną z najczęściej uczęszczanych – ale i najbardziej niebezpiecznych dróg migracyjnych do Europy.

„288” i „289”

Kiedy myślę o „holocauście śródziemnomorskim”, jego największym symbolem jest dla mnie właśnie śmierć tej młodej matki i jej dziecka. Na starą, zdezelowaną łódź rybacką, która wiozła ich w podróż do „ziemi obiecanej”, załadowano 518 osób. Kiedy w nocy zbliżali się już do brzegów Lampedusy, ktoś na pokładzie podpalił kołdrę, aby dać znać, że potrzebują pomocy. Na statku wybuchła panika – ci, którzy byli pod pokładem (głównie kobiety, dzieci i nieletni), chcieli się wydostać na górę. Łódź się przechyliła i poszła na dno jak kamień. Zginęło wtedy 366 osób. Tych, którzy ocaleli, uratowali turyści i mieszkańcy Lampedusy, płynąc na pomoc wszystkim, czym się dało. W ubiegłym tygodniu we Włoszech obchodzono pierwszą rocznicę tej – jak do tej pory największej, znanej – tragedii na Morzu Śródziemnym.

Na włoską wyspę przyjechał przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz, aby wziąć udział w uroczystościach upamiętniających ofiary. Powiedział: „Tragedia na Lampedusie jest plamą na sumieniu Europejczyków”. Przyjęto go okrzykami: „Mordercy, to wy jesteście winni!”…

Ciężarną kobietę znalazł nurek – włoski karabinier Renato Sollustri. „Kiedy o trzeciej po południu udało nam się wreszcie dotrzeć do ostatniej komory pod pokładem, przedzierając się przez mur ciał, zobaczyliśmy dziewczynę z brzuchem. Brakowało nam już tlenu w butlach, ale nie chcieliśmy wypłynąć na powierzchnię bez niej i bez młodego chłopca, który miał na sobie niebieską podkoszulkę z napisem „Italia”. Kiedy ją wreszcie wyciągnęliśmy i położyliśmy na dnie, zorientowaliśmy się, że w spodniach był płód. Nie spałem potem przez dwa dni…” – opowiadał Sollustri.

Pozostałe ciała ofiar wyciągano związane sznurami, ścigając się z czasem. W Lampedusie brakowało trumien i miejsc na cmentarzu dla imigrantów. Dyskutowano, czy wcześniaka potraktować jeszcze jako płód, czy już jako człowieka – rozdzielić z matką i pochować oddzielnie w małej białej trumnie, jak pozostałe dzieci. W końcu pochowano ich razem, ale jako matkę i dziecko – siedmiomiesięczny noworodek też otrzymał numer. „Nie zapomnę nigdy tych setek trumien ustawionych w rzędach, w środku są także dzieci” – mówił José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, który wtedy przyjechał osobiście do Lampedusy. Od tamtego czasu jednak nic się nie wydarzyło. A raczej wydarzyło – nowe tragedie, nowe śmierci, kolejne matki i dzieci, które pochłonęło morze.

Do ofiar policzonych przez „Migrants Files” należy dodać ponad 2500 ludzi, którzy od początku 2014 utonęli lub zaginęli na morzu. Tylko 18 września tego roku na wodach międzynarodowych w pobliżu Malty utonęło blisko 400 osób (w tym kobiety i dzieci) w wyniku umyślnego zatopienia łodzi z migrantami przez przemytników ludzi, którzy mieli dopłynąć z nimi do Europy.

W październiku 2013 w południowej części Morza Śródziemnego rozpoczęła się humanitarna operacja wojskowa zwana „Mare Nostrum” (Nasze Morze – jak od wieków jest nazywany basen śródziemnomorski). Cele są dwa: zapewnienie bezpieczeństwa życia na morzu i postawienie przed sądem wszystkich tych, którzy czerpią zyski z nielegalnego przemytu migrantów. Do patrolowania Cieśniny Sycylijskiej i ratowania imigrantów Włosi zaangażowali statki i samoloty marynarki wojennej, sił powietrznych, karabinierów, gwardię finansową, straż przybrzeżną, wojskowy korpus włoskiego Czerwonego Krzyża i policję.

Zdania na temat sensu i skuteczności „Mare Nostrum” są podzielone. Jak ocenia UNHCR –  Przedstawicielstwo Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców – do Włoch w tym roku przybyło dwa razy więcej osób niż w ubiegłym. Fala migracyjna nie maleje, choć lato się już kończy, a wraz z nim dobra pogoda ułatwiająca niebezpieczną przeprawę. Są dni, w którym statki włoskiej Marynarki Wojennej ratują na morzu tysiące osób. Zdaniem przewodniczącego włoskiej partii Ligii Północnej, znanej od dawna ze swojej ksenofobii – w efekcie „Mare Nostrum” wzrosła liczba tych, którzy chcą ryzykować życie. Na operacji humanitarnej mają się więc bogacić przemytnicy ludzi. Z kolei dla włoskiego premiera Matteo Renziego „Mare Nostrum to znak, że Europa ma jeszcze serce i nie pozwoli umierać matkom i ich dzieciom, bez względu na narodowość”.

Drogi przemytu ludzi

Szturm z Afryki na Europę trwa od końca XX wieku. Głównych szlaków migracyjnych jest kilkanaście. Najstarszy z nich, wykorzystywany przez lata, wiódł z Maroka do Hiszpanii, przez Cieśninę Gibraltarską. Drugi „szlak hiszpański” wiedzie z wybrzeża Afryki (Maroko, Sahara Zachodnia, Mauretania, Senegal, Gambia i Gwinea) przez Atlantyk do archipelagu Wysp Kanaryjskich. Przez Morze Śródziemne prowadzi wiele szlaków. Najbardziej uczęszczany i dziś najpopularniejszy łączy wybrzeże Libii (pomiędzy Trypolisem i Az-Zawiją) z Lampedusą, Sycylią i Maltą. Dwie inne drogi morskie łączą wschodnie wybrzeże Tunezji (pomiędzy Susa i Monastyrem) z Lampedusą oraz jej wybrzeże północne (między Al-Watan al-Kibli i Bizertą) z Pantellerią. Z Egiptu wypływają coraz częściej kutry rybackie z emigrantami, które kierują się na wybrzeże wschodniej Sycylii i Kalabrii. Od 2006 roku istnieje nowa trasa migracyjna pomiędzy Algierią i Sardynią – wyrusza się z Annaby (starożytnej Hippony).

Zanim Malta weszła do Unii Europejskiej, była głównym przyczółkiem migracji afrykańskiej –  każdego roku na wyspę z wizą turystyczną przyjeżdżało tysiące migrantów, a stamtąd wieziono ich nielegalnie na wybrzeża Sycylii. Dziś Malta w sposób najbardziej bezwzględny broni się przed nielegalną imigracją. Przemytnicy ludzi wolą więc ją omijać i wybierają Włochy.

We wschodniej części Morza Śródziemnego dwie inne drogi wodne prowadzą z wybrzeża Turcji do pobliskich wysp greckich na Morzu Egejskim. Na Kretę dobijają łodzie z wybrzeża egipskiego. Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku wypływano bezpośrednio z wybrzeża Turcji do Kalabrii i z Albanii do Apulii – dziś trasy te porzucono. Jednak w związku z nowym konfliktem w Iraku pierwsza z nich – choć długa i niebezpieczna – może powrócić do łask.

Geografia migracji jest płynna i uzależniona od konfliktów, wojen, kryzysów politycznych lub gospodarczych.

Kto ma prawo do azylu?

Obecnie głównymi krajami, z których napływają imigranci do Włoch, są Syria, Erytrea, Somalia, Egipt, Libia, Nigeria, Irak, Pakistan, Gambia, Mali, Afganistan, Senegal i Sudan. Większość z nich miałaby prawo do azylu politycznego jako uchodźcy. We Włoszech jednak procedury te są długie i utrudniane. UE nie ma wspólnej polityki azylu. Tylko 10–15% imigrantów, którzy przepływają morze z narażeniem życia, chce pozostać we Włoszech; celem reszty jest połączenie się z rodziną mieszkającą w innych krajach. Ludzie przypływający nielegalnie do włoskich wybrzeży są identyfikowani i dzieleni na tych, którzy mają prawo do azylu lub nie. Uchodźców przewozi się do ośrodków pobytu czasowego na terenie całych Włoch, gdzie są przetrzymywani od dwóch tygodni do pół roku, których potrzeba na procedury biurokratyczne zezwalające na wydanie dokumentów pobytowych. Ci, którzy nie mają prawa do azylu (głównie Tunezyjczycy, Marokańczycy, Egipcjanie), są natychmiast wydalani z kraju. Włochy w ostatnich latach podpisały wiele umów bilateralnych o ekstradycji z państwami Afryki Północnej. Ale po Arabskiej Wiośnie i upadku reżimów po drugiej stronie Morza Śródziemnego nie ma już partnerów skorych do kontrolowania migracji.

Biznes na wielką skalę

Nielegalny przemyt ludzi do UE jest bardzo dobrze zorganizowany i przynosi organizacjom przestępczym setki milionów euro rocznie. Odbywa się w dwóch etapach: przeprawa przez pustynię i przeprawa przez morze. Każdy z nich kosztuje od 1 tys. do 2 tys. euro na osobę. Dziś, gdy wzrosła liczba uchodźców, spadły też trochę ceny. Pieniądze za ryzykowną podróż płacą zwykle członkowie rodzin, którzy są już w Europie; niektórzy sprzedają mienie i cały dobytek, aby dostać się do „ziemi obiecanej”. Pieniądze nie podlegają zwrotowi – ale bilet jest „otwarty”, co oznacza, że jeżeli komuś nie uda się dostać łodzią na drugi brzeg, a przeżyje, może próbować jeszcze raz. Podróż trwa miesiące, a dla niektórych nawet lata.

Podstawą systemu są tzw. rekrutujący (recruteurs lub connection man). To ludzie, którzy odbyli niebezpieczną podróż, byli w Europie, a potem powrócili w rodzinne strony – mają kontakty z przemytnikami na każdym szczeblu, zwłaszcza z tymi, którzy organizują przeprawy morskie w Libii i Maroko. Są oni żywą gwarancją tego, że sen o „ziemi obiecanej” jest do zrealizowania.

Pierwszy etap podróży organizują lokalne mafie i przemytnicy. O tym, jak odbywa się przerzut przez Saharę, europejska opinia publiczna wciąż wie bardzo mało. Imigranci są transportowani na ciężarówkach, dżipami lub ukrywani w kontenerach. Podróżują najczęściej bez jedzenia i wody. Konwoje są często zatrzymywane i przeszukiwane przez lokalne policje lub napadane przez bandy, które chcą obrabować migrantów z pieniędzy. Kontenery są też ostrzeliwane. Osoby podróżujące przez pustynię niejednokrotnie zostają ranne i nikt ich nie leczy. Jeżeli ich stan jest ciężki, pozostawia się je na pustyni. W ciągu ostatnich dziesięciu lat udokumentowano 1590 takich zgonów. Dla migrantów Sahara stała się trumną, tak jak Morze Śródziemne. W 2005 r. marokańska policja porzuciła w środku pustyni, bez wody, jedzenia i pomocy medycznej ponad 500 imigrantów wydalonych z hiszpańskich enklaw Ceuta i Melilla.

Niezliczone rzesze młodych niewolników żyją w oazach Nigru i Libii, tworząc getta narodowościowe. W oazie Dirkou w Nigrze doliczono się przynajmniej10 tys. ludzi, którzy utknęli tam bez pieniędzy i muszą miesiącami pracować niewolniczo, aby zarobić na bilet do Libii (ok. 200 zł). Ci, którzy dostaną się wreszcie do Libii lub Maroka, przechodzą w ręce tamtejszych organizacji (które mają charakter przestępczy, ale niekoniecznie są złożone z przestępców – jeden z byłych przemytników, dzięki któremu wzbogaciła się cała okolica, w Maroko został wybrany na burmistrza). W Libii punktem zbiorczym jest Al-Zawija (skąd wypływa się w kierunku Lampedusy, Sycylii i Malty).

Imigranci są ukrywani w magazynach lub domach organizacji przez kilka dni, aż nie znajdzie się jakiś środek transportu – czyli ukradziona łódź rybacka albo wrak, w którym łata się dziury. W nocy wsiadają na pokład. Operacje są prowadzone w pośpiechu, często oddziela się dzieci od rodziców i z tego powodu tak wielu nieletnich bez opieki przybywa do Europy – według danych włoskiego Czerwonego Krzyża tylko w 2013 r. było ich ponad 11 tys. Mężczyźni, którzy zgłaszają się na ochotników, aby kierować łodzią, zwykle bez doświadczenia w żegludze i nawigacji, podróżują za darmo. Trudno się więc dziwić, że łodzie z migrantami tak często wywracają się i idą na dno… Jeszcze do niedawna łodzie prowadzili lokalni rybacy znający dobrze morze – teraz jednak, gdy trwa akcja „Mare Nostrum” i grozi im areszt oraz więzienie, nie chcą ryzykować. Libijczycy, którzy organizują logistykę i przeprawę przez Morze Śródziemne, zarabiają ok. 200 tys. euro na każdej łodzi desperatów.

Libijskie piekło

Kiedy Libią rządził Kaddafi, rząd Silvio Berlusconiego zawarł z nim porozumienie bilateralne o współpracy przeciwko nielegalnej imigracji i sfinansował budowę obozów dla uchodźców, w których miesiącami, a nawet latami, przetrzymywano migrantów. W rzeczywistości były to regularne więzienia. Międzynarodowy Czerwony Krzyż odnotował 60 struktur, w których przetrzymywano ok. 10 tys. migrantów.

Amnesty International i Human Rights Watch wielokrotnie sygnalizowały, że miało w nich miejsce łamanie praw człowieka: bezpodstawne zatrzymania, ciężkie pobicia, tortury i gwałty. Ludzie byli przytrzymywani po kilkadziesiąt osób w małych celach, w bardzo złych warunkach higienicznych, o chlebie i stęchłej wodzie.

„Spędziłam dwa lata w Libii. Byłam trzy razy aresztowana przez policję. Po raz pierwszy, kiedy jechałam przez pustynię – na granicy między Sudanem i Libią. Dwa razy, kiedy byłem już w Libii. Przez miesiąc przetrzymywano mnie w więzieniu w Kufra. Spałam z 50 lub 60 osobami w jednym małym pomieszczeniu, na ziemi – mężczyźni razem z kobietami. Dawali nam tylko śmierdzącą wodę i stary chleb. Byłem świadkiem gwałtu na kobietach. Często czterech lub pięciu policjantów wchodziło do celi, wybierało jedną i gwałciło ją przy wszystkich. Wiele kobiet zachodziło w ciążę. Wiele zginęło w wyniku nielegalnych aborcji do jakich je zmuszano” – to świadectwo Erytrejki, której udało się dotrzeć do Włoch. Włoskie organizacje humanitarne takich świadectw zebrały wiele.

Holocaust przez małe „h”

Dziś w Libii panuje prawdziwy chaos, walczą ze sobą różne ugrupowania religijno-polityczne. Imigracja wymknęła się całkowicie spod kontroli rządowej i dla wielu Libijczyków stała się regularnym źródłem utrzymania. Każdego dnia z libijskiego wybrzeża odbijają zdezelowane łodzie wypełnione po brzegi zdesperowanymi ludźmi. Ich przemytem zajmuje się prawie każdy. Więzienia dla migrantów funkcjonują jednak nadal i wciąż są w nich przetrzymywani mężczyźni i kobiety – tylko dlatego, że są „nielegalni”. Nikt w Unii Europejskiej jednak o tym nie mówi – a zwłaszcza o tym, że kobiety, które na pokłady starych kutrów i łodzi wsiadają już w zaawansowanej ciąży, to najczęściej ofiary gwałtów dokonanych przez przemytników, bandytów, żołnierzy czy policjantów.

Zwrotu „holokaust śródziemnomorski” na opisanie tej nieprawdopodobnej tragedii użył Andrea Riccardi – były włoski minister ds. współpracy międzynarodowej i integracji oraz założyciel Wspólnoty św. Idziego. Może dla niektórych będzie to termin nieodpowiedni – ze względu na proporcje. Na naszych oczach jednak toczy się zagłada – holocaust przez małe „h”, na który Europa patrzy z taką samą obojętnością, jak patrzyła na Shoah. Numery „288” i „289” są jej wymownym symbolem.

W lipcu 2013 roku papież Franciszek odwiedził Lampedusę. W homilii powiedział: „Gdzie jest twój brat? Kto jest odpowiedzialny za tę krew? W literaturze hiszpańskiej jest komedia Lope de Vegi, która opowiada o tym, jak mieszkańcy miasta Fuente Ovejuna zabijają Gubernatora, gdyż jest tyranem, a robią to w taki sposób, by nie było wiadomo kto wykonał wyrok. A gdy sędzia królewski pyta: «Kto zabił Gubernatora?», wszyscy odpowiadają: «Fuente Ovejuna, panie». Wszyscy i nikt! Również dziś z mocą budzi się to pytanie: Kto jest odpowiedzialny za krew tych braci i sióstr? Nikt! My wszyscy tak odpowiadamy: nie ja, ja nie mam z tym nic wspólnego, być może inni, ale z pewnością nie ja. Ale Bóg pyta każdego z nas: «Gdzie jest krew twojego brata, która woła aż do mnie?». Dziś nikt nie czuje się za to odpowiedzialny; utraciliśmy poczucie bratniej odpowiedzialności”…


Agnieszka Zakrzewicz z Rzymu

venerdì 18 aprile 2014

Czy Stwórca powinien się leczyć? - o sztuce "Boże mój!"


Czy Bóg istnieje i jaka jest jego prawdziwa natura? Dlaczego stworzył człowieka? Skoro człowiek powstał na obraz i podobieństwo Boga, to czy Bóg jest ludzki? I w końcu: ile i co Bóg może naprawdę?
To tylko niektóre z pytań nasuwających się po obejrzeniu sztuki "Boże mój!" izraelskiej dramaturg Anat Gov. Sztuki, którą warto zobaczyć, gdyż zmusza do głębokiej, ponadczasowej refleksji nad istnieniem Boga, jego istotą i jego stosunkiem do człowieka oraz nad człowieczeństwem i ludzką relacją z Bogiem.

"Boże mój!" to przedostatnie dzieło Anat Gov, zmarłej na raka w 9 grudnia 2012 roku, po pięcioletnich zmaganiach z chorobą, która współpracowała z Teatrem Cameri - jednym z największych i najważniejszych w Tel Avivie. W ciągu ostatnich trzech lat jej sztuka została przetłumaczone już na kilka języków i pokazana w różnych krajach.
Ja miałam okazję obejrzeć ją na scenie Teatru Jaracza w Łodzi, w reżyserii Jacka Orłowskiego i w świetnej obsadzie Bronisława Wrocławskiego, Mileny Lisieckiej oraz Marcina Łuczaka. Jest to pierwsza polska inscenizacja dzieła Gov, przetłumaczonego przez Agnieszkę Olek.

Okrucieństwo i miłosierdzie

Tragikomedia autorstwa Gov - bo tak należy nazwać jej świetny tekst, który potrafi wzbudzić śmiech i wywołać łzy - to historia bardzo prosta.
Pewnego dnia do Elli - psychoterapeutki pracującej z dziećmi trudnymi - dzwoni dość ekscentryczny pacjent, chcący umówić się na 50 minutową terapię. Tajemniczy facet każe nazywać się B... To tajny agent, szef wywiadu, który śledzi kobietę? - nie ma innej możliwości, skoro on wszystko o niej wie.

Ella, której rolę w Teatrze Jaracza z niezwykłą empatią i mistrzostwem odgrywa Milena Lisiecka, to samotna matka wychowująca autystyczne dziecko. Jej już prawie dorosły syn nazywa się Lior i nigdy nie wypowiedział jednego słowa. Kobieta nie traci jednak nadziei, że kiedyś zacznie mówić. Mąż zostawił ją i odszedł do młodszej, atrakcyjniejszej kobiety, by mieć z nią zdrowe dzieci.

Ella praktycznie nie ma już marzeń - chciałaby tylko, aby spadł deszcz i pozwolił przetrwać roślinom w jej zadbanym ogrodzie. Jest ateistką. To znaczy - nie wierzy w istnienie Boga, gdyż życie okazało się dla niej zbyt okrutne, aby dopuścić myśl, że jest gdzieś miłosierny i sprawiedliwy Stwórca. A jednak czasami rozmawia z nim odgrażając mu się. I z tego właśnie powodu pan B... wybiera ją, chcąc porozmawiać o swoich boskich problemach, ponieważ to on jest Bogiem...

Aby ukazać prawdziwe oblicze Boga - Bronisław Wrocławski wybrał stylizację na Roberta de Niro z "Nietykalnych", przywdziewając jasny prochowiec i kapelusz. To gangsetr i celebryta w jednej osobie, który nigdy nie zaznał poczucia niższości, nie odczuwa współczucia, nie znosi sprzeciwu, szybko wpada w gniew i przede wszystkim nie rozumie człowieka, którego sam stworzył. Zrobił to z nudów, z potrzeby posiadania przyjaciela, a może przede wszystkim ogrodnika, który podlewałby jego wspaniały rajski ogród? Człowiek-mężczyzna zawiódł go jednak, gdyż bardziej interesował się kobietą, którą Bóg dał mu dla zabawy. Dlatego wypędził go z Raju.

Cała sztuka Anat Gov opiera się na błyskotliwym dialogu pomiędzy dwiema głównymi postaciami - Ellą i Bogiem, doprowadzającym widza niejednokrotnie do głośnego śmiechu, ale i do niemej goryczy. I zagrać taką sztukę nie jest łatwo - Lisiecka i Wrocławski są godnymi siebie partnerami, potrafiącymi utrzymać widza w napięciu przez ponad półtorej godziny.

Silnym kontrapunktem, będącym jednocześnie koniecznym dopełnieniem ich sporów jest milczący, zamknięty w drugim pokoju Lior, którego przekonywująco zagrał Marcin Łuczak. Nieobecne autystyczne dziecko to kara boska i jednocześnie boski wyrzut sumienia. Zrozpaczona Ella w swoje 34 urodziny próbowała odkręcić gaz i zabić siebie wraz z synem, ale miłość do niego powstrzymała ją.

Dlaczego Bóg jest taki nieludzki?

Kiedy Bóg rozsiada się wreszcie na kozetce psychoterapeutki, wyznaje że ma depresję i wpędziło go w nią ciągłe wsłuchiwanie się w problemy innych, w ich prośby i lamenty. "Jak trwoga to do Boga" - tylko w tych okolicznościach ludzkość ucieka się do swego Stwórcy. A od 7 miliardów skarżących się - rzeczywiście może spuchnąć głowa. W chwilach radości czy spokoju nikt o nim nie myśli. Nikt nie interesuje się nim bezinteresownie. 

Bóg wpadł już w taką apatię, że chciałby wreszcie umrzeć. Nie może jednak zrobić tego - bo dotąd, dokąd będzie żył na ziemi choć jeden człowiek, który wierzy w niego - Pan B... będzie istnieć. Jeśli więc Ella mu nie pomoże będzie zmuszony dokonać kolejnego potopu (tym razem bardziej udoskonalonego) i zgładzić całą ludzkość.

Psychoterapeutka zarzuca mu bezwzględność i okrucieństwo, pokazując jak bawi się ludzkim losem, a zwłaszcza Narodem Wybranym - "400 lat niewolnictwa, 40 lat na pustyni bez łazienki, 2 tys. lat wygnania, święta inkwizycja i Treblinka". Wystawia na próby tych wiernych, którzy go naprawdę bezgranicznie miłowali - od Adama i Ewy oraz ich synów Kaina i Abela po Hioba, którego życie stało się przedmiotem zakładu między Bogiem a Szatanem - będącym w rzeczywistości wysłannikiem bożym.

Dlaczego Bóg pozwala by na ziemi istniało tyle zła? Dlaczego dopuszcza by cierpieli niewinni i sprawiedliwi? I to właśnie ich wystawia na próbę? Dlaczego Miłosierny karze ludzkość, a przede wszystkim swoich wybranych i umiłowanych?

Jako psychoterapeutka Ella odkrywa odpowiedź na to pytanie. Bóg nie potrafi opanować swoich wybuchów gniewu. W stosunku do ludzi zachowuje się jak "bijący mąż". Ludzkość go drażni, więc on w końcu wybucha, stosując przemoc psychiczną, fizyczną i dopuszczając do jej eskalacji. Potem następuje "miesiąc miodowy" - czyli faza przebaczenia i troski. Człowiek - jak ofiara przemocy domowej - próbuje przebłagać Boga i go udobruchać poprzez modlitwy i ofiary, a przede wszystkim usprawiedliwić jego zachowanie, przyjmując całą winę na siebie i obwiniając się za grzechy.

Kiedy psychoterapeutka odsłania ten prosty psychologiczny mechanizm, Pan B. siedzący na kozetce przyznaje się, że po tym, jak ukarał Hioba zabijając jego dzieci i zarażając go trądem, coś mu się stało. Stracił swoją moc i od tamtego czasu nie czyni już cudów - ani tych złych, ani dobrych.

Jak to? A wojny i plagi? A Holocaust i Hiroszima? A całe to zło, które w postać chorób, głodu, biedy, nienawiści rasowej, ksenofobii i wszelkich innych fobii nęka ludzkość od ponad dwóch tysięcy lat? Kto za to odpowiada?
Człowiek stworzony na obraz i podobieństwo Boga wszystkiego się od niego nauczył...

Kto kogo stworzył i na czyje podobieństwo?

Czy w każdym człowieku można dostrzec Boga? Jakiego Boga? - skoro ludzkość od swego zarania żyje na krawędzi dobra i zła, być może zbyt często wpadając w czarną otchłań. I jeżeli człowiek został stworzony na podobieństwo Boga to czy Bóg jest choć trochę ludzki? - te pytania nasuwają się po obejrzeniu sztuki Anat Gov.

Pisarka jest znana jako izraelska działaczka lewicowa, osoba bez wątpienia wątpiąca, racjonalna i niejednokrotnie podważająca istnienie Boga w swoich dziełach. Żydzi nie wierzą w Chrystusa jako bożego syna i Mesjasza, niektórzy powątpiewają też, iż rzeczywiście był on postacią historyczną. Nic więc dziwnego, że w sztuce "Boże mój!" brakuje tej ważnej refleksji nad tym największym gestem Miłosiernego Stwórcy, w który wierzą chrześcijanie: posłanie swego syna by zbawił ludzkość poprzez okrutną śmierć na krzyżu. "Boże mój czemuś mnie opuścił...?" - to ostatnie słowa umierającego Jezusa, którego Ojciec wystawił na tak nieludzką próbę w Wielki Piątek.

A jednak Anat Gov potrafi pokazać nam człowieczeństwo Najwyższego. Pięćdziesięciominutowa terapia u psycholożki Elli pomaga Panu B. zmienić swoją postawę i motywacje działania, poczuć większą empatię do ludzi, współczucie i litość, podnieść poziom samokontroli nad gniewem, poradzić sobie z lękiem przed samotnością i stresem wynikającym z wysłuchiwania miliardów próśb.
Niedojrzały emocjonalnie Bóg poprawia swoją uczuciową więź z człowiekiem i zamiast zachowywać się jak "bijący mąż", staje się wreszcie ludzki i czyni cud: deszcz spada na wyschniętą ziemię, a Lior wypowiada pierwsze słowa.

Dla niewierzącej katoliczki, jaką jestem ja - widząc, że urodziłam się i wychowałam w kulturowym kręgu tej religii - sztuka napisana przez niewierzącą żydówkę, jest silnym bodźcem do refleksji, nad tym czy to przypadkiem nie człowiek stworzył Boga na swój obraz i podobieństwo. "Boże mój!" ma jednak tyle odcieni, że pozwala na wiele różnych rozmyślań zarówno niewierzącym, jak i wierzącym, a przede wszystkim wątpiącym i poszukującym.

Dobrze, że to dzieło Gov zostało przetłumaczone na język polski i w niecałe trzy lata od jego powstania wystawione na scenie kameralnej łódzkiego Teatru Jaracza. Warto pójść zobaczyć "Boże mój!" w tej świetnej reżyserii i obsadzie aktorskiej. Jest tylko jeden problem - od marcowej premiery sztuka cieszy się takim powodzeniem, że zostały wysprzedane już wszystkie bilety.
To świadczy chyba najlepiej o jej wielkiej aktualności i zapotrzebowaniu polskiego społeczeństwa na refleksję nad człowieczeństwem i ludzką relacją z Bogiem.

Agnieszka Zakrzewicz, Rzym, kwiecień 2014





 




Boże mój!

reżyseria i opracowanie muzyczne - Jacek Orłowski
przekład - Agnieszka Olek
asystent reżysera, inspicjent, sufler - Ewa Wielgosińska
reżyseria światła - Szymon Lenkowski
scenografia - Izabela Stronias

Obsada:
Bóg - Bronisław Wrocławski
Ella - Milena Lisiecka
Lior - Marcin Łuczak